Addio pomidory, ciao studia i samotność a la sugar push

Kolejny rok studiów, a jednocześnie kolejną jesień przywitałam głośnym, żałosnym „Addio pomidory!”. Życie nabiera kolorów z odpowiednią piosenką w uchu i oczywiście kiedy raz, a dobrze się pozawodzi – na cokolwiek. Poźniej jest już tylko wdzięczność, bo złoto, bo czerwień, bo miedź i ulubiony, długi płaszcz.

Addio pomidory! Nie pomyślałabym nigdy, że pisząc o pomidorach będę dziwnie smutna. Przeżycie to jest na tyle znośne, bo moje własne i jesienne. Jesień jest melancholijna. Ja jestem melancholijna. Można się przyzwyczaić. Gdyby melancholia była pomidorem – jej miąższ byłby słodki. Ona smakuje dobrze – jak własna przestrzeń oraz myśl nieskażona okolicznościami i wymaganiami/oczekiwaniami innych.

W moim pierwszym zawołaniu „addio!” był odpowiedni jęk rozpaczy. Chciałam przywitać w ten sposób wszystkie zbliżające się wieczory „tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół”. Chciałam też zaprzyjaźnić się z rozpaczą, ot tak, zwłaszcza, że kiedy ponownie zamieszkałam w kawalerce odkryłam, że sąsiad jest w posiadaniu gitary elektrycznej. Może jakiś duecik, proszę pana? Wtedy po raz kolejny pomyślałam o tych nieszczęsnych pomidorach i zapragnęłam odwrócić swoją sytuację. Dlaczego by nie zaśpiewać „ciao pomidory!”? Zdecydowałabym się na, wszak nie agresywną, ale zabawną, pomidorową konfrontację, wyraźną deklarację, że „no nie, nie dziś, dziś pan nie będzie grał!”. Mogłabym w ten sposób napisać nowy rozdział w sprawie karania muzyków za to, że ćwiczą uprzykrzając w ten sposób życie swoim współmieszkańcom. Po co bawić się w papierologię, sądy i pieniądze? Konfrontacje twarzą w twarz, pomidor po pomidorze, drodzy państwo. Konfrontacje to przyszłość. Głosujcie na mnie.

Jesień nie zdziwiła się, że powitałam ją w sposób śpiewający. Z minionych wakacji zrobiłam wielką parodię starych piosenek. Byłam igłą gramofonu – takiego wehikułu czasu, do którego wszelkie Tardisy i tego typu cud statki się nie umywają. Za moją sprawą dźwięk powstawał jak przystało na dźwięk – drgało powietrze, zmieniało się ciśnienie. Wyżłobienia płyt winylowych były ścieżkami, ja przesuwałam się wzdłuż nich, stawałam się drganiami, by w końcu usłyszeć, co trzeba. Byłam Edytą Geppert i kochałam życie ponad życie. Byłam Ewą Demarczyk i wytykałam najbliższym rzekome wódki w bufecie albo biegałam po domu rozkazując wyimaginowanym madonnom, by wsiadały do bryk sześciokonnych. Ten nadmiar energii nie mógł skończyć się inaczej jak zapisaniem się na zajęcia taneczne.

Zaczęły się studia. Gdzieś pomiędzy Dietrichem Buxtegrubym, miłosnymi wierszami w kajeciku, a BWV tysiąc pięćset sto dziewięćset – wkradło mi się do życia Lindy hop, gdzie na parkiecie mogę pozwolić sobie na bycie najdziwniejszą, taneczną organistką (chociaż jeszcze nie Carpenterem). To taniec towarzyski, bardzo pozytywny, porywający. Dobra zabawa była gwarantowana od samego początku, bo grupa początkujących, do której trafiłam, była i bywa nadal w podobnym stanie ducha do mojego – od szoku po „ja mam co zrobić hę?”. Jeszcze ciekawiej robi się w momencie, kiedy stajemy w parach i chcąc nie chcąc – trzeba się dotknąć. Wbijamy oczy w stopy, początkowo nie słyszymy wspaniałej muzyki, a jedynie pilnujemy kroków. Nagłe wybuchy śmiechu stają się codziennością, zaraz po nich szybkie „przepraszam” i próba ponownego znalezienia wspólnego „raz”. Każde zajęcia przynoszą coraz to nowe figury i coraz to lepszą koordynację. Jedna z figur zwana „sugar push”, którą można przetłumaczyć jako słodkie odepchnięcie, utkwiła mi w pamięci i sprowokowała do dalszych przemyśleń. Kluczowe w niej jest te wynikające z nazwy – odepchnięcie się od ramienia partnera. Zakochałam się może nie w samej czynności, ale w zestawieniu dwóch słów do takiego ruchu. W innej rzeczywistości, nie znającej filozofii Lindy hop, takie zachowanie mogłoby być niedopuszczalne albo odebrane jako niegrzeczne, może nawet agresywne (w zależności od siły tancerki). Tymczasem ten swingowy taniec okazał się mieć w sobie właśnie to, co często boli, ale ma „sugar”, tę namiastkę słodyczy, która jest charakterystyczna dla mojej wizji jesieni. To słodkie odepchnięcie, wymuszenie przestrzeni tylko dla siebie. Sama decyduję, że „teraz się do mnie nie zbliżaj, teraz czas dla mnie” – czas na oddech, zupełna wolność. Lubię samotność a la sugar push. To roztańczona, rozśpiewana, pomidorowa melancholia jesieni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *