Nie umiem krzyczeć

Clarissa Pinkola Estés w Biegnącej z wilkami napisała: "Jeśli kobieta nie kieruje się zdrowym instynktem, to najczęściej staje przed kilkoma niebezpieczeństwami związanymi z gniewem. Po pierwsze, ma kłopoty z rozpoznaniem ataku; zbyt późno dostrzega, że jej terytorium zostało pogwałcone i nie rejestruje rodzącego się w niej gniewu, póki jej on nie powali. (...) To spowolnienie reakcji jest rezultatem okaleczenia instynktu już w dzieciństwie, kiedy dziewczynki są usilnie zachęcane do ustępliwości, niewdawania się w kłótnie, grzeczności za wszelką cenę, niewtrącania się do innych i znoszenia upokorzeń dopóty, dopóki problem sam nie zniknie. Kobiety, które odebrały takie wychowanie, zazwyczaj nie okazują odczuwanej złości, ale przedwcześnie ją uciszają; często muszą upłynąć tygodnie, miesiące czy lata, zanim kobieta zrozumie, co powinna była, mogła była powiedzieć lub zrobić". Tęsknię za krzykiem. W moim tekście nie chodzi jednak wcale o pragnienie wpadania w prawdziwą furię.
Nie chodzi o wyżywanie się, niszczenie, rzucanie rzeczami w amoku. Chodzi o to, co w środku. O to, co boli, a co tak łatwo przychodzi nam zignorować. "Zastarzały gniew otacza murem milczenia i poczuciem kompletnej bezsilności". 

Wydano mi polecenie. Krzycz. Wołaj o pomoc.

Nie zrobię tego. Nigdy. Nie będę hałasować.

To takie dziwne. Bo nawet jeśli… jak to zrobić?

Patrzę na spokojne oblicze nauczycielki śpiewu i nie potrafię opanować skrętu całego ciała. To unik, jakbym spodziewała się uderzenia. Ona mówi krzycz, a ja milczę.

Co mam zrobić? Boję się. Mam dość zgiełku. Nie chcę już o tym myśleć. Nie chcę o tym mówić. Nie potrafię krzyczeć. Nie potrafię się otworzyć. Nigdy nie okazywałam krzyku. Uciszałam go. Może po długich dniach, miesiącach, latach w końcu wiedziałam jak wyrazić ten krzyk, ale nie była to już szczera reakcja. Stłumiłam to.

Czułam się okaleczona, pozbawiona głosu.

A jeśli bym krzyknęła to może krzyczałabym tak długo, że nie zdołałabym już przestać?

Może nie zniosłabym już ciszy?

Tak jest wygodniej. Nie będę krzyczeć.

Zanurzam się w jeden z tych ostatnich letnich wieczorów i przekonuję się z niemałym zdziwieniem, że zostałam sama. A trzeba mi przyznać, że dawno z sobą nie rozmawiałam. Tak było najprościej. Mijałyśmy się co rano i co wieczór. Zbywałyśmy siebie milczenie.

Dziwne to uczucie iść tak nagle ręka za rękę z sobą. Niebo z granatowej otchłani przeobraża się w czarny całun, który opada na okoliczne drzewa i domy. Teraz widzę już tylko ciemniejsze kontury przedmiotów. Tylko tak odznaczają się w ten wieczór. Czy jestem już częścią tej pory czy jeszcze jej jaśniejącym wyjątkiem? Patrzę na swoje ręce. Ze smutkiem stwierdzam, że nie widzę ich już najlepiej. Całun mnie okala.

Widzę doskonale jak skrawek po skrawku wszystko ucieka w ciemność. Im mniej w okolicy przebłysków światła tym większy ogarnia mnie niepokój. A może to jedynie przebłyski niepokoju?

Coś mi to w końcu przypomina. Ten proces zapadania się w ciemność. To jak myśli, które bronią się przed nocą. Układają się w pozycji embrionalnej i takimi przyjmuje je umysł. Jakby zdążyły się dopiero co urodzić i chcą wracać tam skąd przyszły. Tam jednak nie ma już dla nich miejsca.

Nowe myśli co rusz się rodzą. Przepychają się, gniotą, szukają pożywienia. Trwają w tym tańcu ucisku aż jedna wchłania drugą. Są tak bardzo głodne, że zjadają siebie nawzajem. Wtedy te dziwne przeobrażone istoty zaczynają krzyczeć. Głowa wytłumia. Nikt z zewnątrz tego nie słyszy. Mam w głowie bliźniaki, trojaczki, pięcioraczki w setkach, a może tysiącach. Nie potrafię ich już zidentyfikować. Nie wiem, które były zdrowe, a które skażone. Nierozwiązane, niewysłuchane myśli są już nie do wyłapania. A jeśli już je łapię, w takiej formie jaką przybierają, są trudniejsze do zrozumienia niż się to wydaje.

 Może jak na siebie spojrzę to się uspokoję? Zobaczę w oczach, że wszystko jest dobrze. Lustro jednak wydaje się jeszcze mniej rzeczywiste i nie znajduję w swoim odbiciu należytej ulgi. Jeśli miałabym drobiazgowo opisywać, co wydarza się, kiedy zostaję sama z sobą, zaczęłabym od uszu. Widzę jak to, od czego się nie odgradzam, czemu nie stawiam granic, wiesza się małymi rączkami małżowin usznych. Siedzę przed swoją twarzą i doskonale widzę zamiary tych stworzeń. Paraliż, jaki ściska cały mój organizm, uniemożliwia mi reakcję. Zaraz wślizguje się do mojej głowy, wbija się małymi pazurkami w mózg, po drodze coś przecina, coś nadwyręża. Nie mam na to wpływu. Nie mam?

Patrzę w swoje oczy. Pytam siebie czy wszystko jest dobrze. Źrenice są tak duże. Wydają się zajmować całe oko. Zaraz jednak wylewają się na twarz, wydostają się przez kanaliki łzowe, wieszają się rzęs, kleją się do brwi. Patrzę już na czarne policzki, skronie i usta. Przestaje mnie to dziwić.

 Mój letni wieczór jeszcze się nie skończył. Jest pięknie i ciepło. Mijam uspokojone uliczki, park, który jeszcze parę godzin temu tętnił życiem. Niedaleko mnie wydaje z siebie odgłos jakiś porzucony ptak. Wydaje się porzucony, bo w jego śpiewie jest jakaś skarga, że dzień się skończył, a on dopiero co się obudził. Jest to tak żałosny odgłos, że wydaje się niemal krzykiem. Słuchając jego zastanawiam się czy ja brzmiałabym podobnie. Czy krzyczałabym równie szczerze? Jak właściwie brzmiałby mój głos?

Idę dalej. Po paru chwilach orientuję się, że ktoś depcze mi po piętach. Ciemna, wysoka postać, o długich rękach, zdecydowanym kroku. Próbuję ją zgubić. Zmęczona zatrzymuję się. Nie chcę już walczyć. Stoję na galaretowatych nogach. Nie mam odwagi się odwrócić. Kiedy szarpie moim ramieniem tylko w teorii wiem, że konfrontacja jest nieunikniona. Wiem, że wypieranie gniewu, bólu i ciemności nie rozwiąże sprawy. Nie umiem jednak krzyczeć. Nie stać mnie na to. Cierpię, ale tak jest wygodniej. Cierpię, ale bez wyciągania wniosków. Tak wybrałam.