Uwertura 1812

Lekcja ze studentem akademii muzycznej. Zawsze byłam tego szalenie ciekawa i jako mała dziewczynka, uciekająca z lekcji fortepianu, zastanawiałam się co to za luksus i przekleństwo pracować pod okiem dojrzałego człowieka, na pewno niezwykle zaawansowanego w swej profesji, ćwiczącego 40 godziny dziennie i wygrywającego co miesiąc międzynarodowy konkurs. Przypomniałam sobie o tej mojej dawnej wizji muzyka, kiedy jako studentka uczelni muzycznej, siedziałam ostatnio z jednym dzieckiem przy pianinie, na zajęciach, które wymarzyli sobie dla niego jego rodzice. Patrzyłam na tę małą istotę, która choć w pełni zdrowa, siedzi przy tym, niezwykłej kultury, meblu, jak Quasimodo. Już garb mu rośnie i tylko patrzy na mnie dziwnie. Tak sobie duma, jak to pewnie takie niewinne dzieciąteczko, czy uderzyć w pianino jak w dzwon czy może zaatakować mnie – nieznającą litości panią nauczycielkę, co cały czas powtarza – no dzwoń, dzieciaku, dzwoń, bo płacą mi za to. 

Siedzę z takim uczniem i uczę go grać z nut, z których wiarygodności i sensu, mogłabym się długo spowiadać. W końcu co dobrego można powiedzieć o utworach – klasykach, które rodzice chcą usłyszeć spod palców swoich pociech? Pociech, które na sam widok instrumentu dostają spazmów. Szukasz tych wszystkich uproszczonych wersji utworów, co to są dla różnych Eliz i Kunegund, a płynie pod nimi Dunaj i pluszcze się w nim jakiś pstrąg czy śledź – jeden pies. Starasz się nie płakać, jak nawet te ogołocone z harmonii twory, kaleczone są lekcja w lekcję przy wtórze grymasów i różnych miłych deklaracji, że bardzo głęboko i namiętnie nienawidzi się tego wszystkiego i niech szlag pianino. Usłyszcie w tym momencie tego Czajkowskiego. To jest taka piękna sytuacja. Armaty strzelają. Mała rączka imituje to w dolnych rejestrach rozstrojonego pianina. Już wiem, że to jedna z piękniejszych chwil mojego muzycznego życia.

Ze studiami jest nawet podobnie jak z taką lekcją z małym, zbuntowanym człowiekiem. To spotkanie z rzeczywistością, które okazuje się naprawdę mało poważne w całej swej poważnej oprawie. To jest dobra mina do złej gry. Dosłownie – złej gry. Ile to razy siedziałam i gryzłam klawisze instrumentu, ale nadal zachowywały swój pierwotny kształt. Jak na złość! Jak inaczej miałam się zemścić za te lęki, całą tę tresurę, od której nie można uciec, a którą trzeba stosować dzień w dzień, by coś nareszcie wyszło? Brak precyzji? Co za problem. Zamiast zadanego utworu pokażesz wariacje na jego temat. Ładne przebiegi klasterów, szczypta albo cała cukiernica rubato i jedziesz, mała, co to dla ciebie? Nie może być już gorzej. Przychodzi sesja. Egzamin. Wszystkie dobre nuty giną nad szumiącym od półsłówek i kruszących się ciastek komisyjnym stoliczkiem. Uwydatniają się wszystkie te złe. Jakoś specjalnie dla nich znalazła się grobowa cisza. Biała koszula, którą mam na sobie, jest wygnieciona do granic możliwości. Nawet ona mnie zawiodła. Wszystkie jej zmarszczki stają się doskonałą mapą tej komicznej sytuacji. Wszystkie jej drogi prowadzą do głębokiego zażenowania – równie czerwonego jak moje policzki, a po chwili cała twarz i poczucie własnej godności. 

 Ktoś mógłby teraz zapytać – czy to wszystko to tak na serio? Czy po takim egzaminie na zawsze pożegnałam się z dobrym imieniem, a moja samoocena legła w gruzach? Oczywiście, że nie. Jest w tym wszystkim odrobina prawdy, ale więcej w tym żartów niż faktów. Jedno jest pewne, że takie przerysowanie sytuacji najbardziej uświadamia nam, że nic nie jest takie straszne na jakie wygląda i nie warto tracić oddechu i całych pokładów sił na sytuacje, które są jedynie stanem przejściowym. Egzaminy nie zawsze niosą aż tyle drażliwych bodźców, a w komisji można spotkać wiele przyjaznych twarzy i otwartych uszu. W wielu sklepach spokojnie znajdzie się koszule ze świetnych, niegniotących się materiałów. Największy buntownik okazuje się mieć największe serce do sprawy, a najbardziej wstydliwy i płaczliwy – największą odwagę i determinację. Wychodzi na to, że w każdym możesz wskrzesić iskrę muzyki. Za każdym błędem kryje się nieomylność i dokładność, a za każdym grymasem wrażliwość i pasja. Za to klastery mogą skrywać świetny, współczesny kawałek, który ma okazję zostać wisienką na torcie występu! Nikt nie gwarantuje fajerwerków i armat, triumfu, splendoru i chwały, ale wystarczy mała radość, która zapoczątkuje wielką dumę, a o – sesji depresji – nie będzie wtedy mowy.