Praca na zmywaku

(U podstawy tekstu – X Śląski Festiwal Bachowski – inspiracją: szczere, gorące refleksje słuchacza, gdzie akademickość leży obok finezji, a grają: kucharze, kelnerzy i kobiety – za co się nie gniewamy, choć nieco śmiejemy)

Pytasz się mnie czym jest muzyka? Nie wiem. Może po prostu piekłem z nutami i pauzami zamiast noży i tasaków. Może to kuchnia, czyli takie miejsce zbrodni i kary, gdzie blask stali mówi ci już na samym początku – uwaga, tu rządzi sterylność i akademickość. Może muzyka to golonka, która stygnie na blacie – przygotowana ściśle według ortodoksyjnego przepisu. Może muzyka jest finezyjnym deserem nieopacznie strąconym na ziemię. Deserem upragnionym, ale nieskosztowanym.

Co jeśli muzyka jest jedynie i aż piętrzącymi się naczyniami w zlewie i puszczonym strumieniem wody, którego dźwięk miesza się z przekleństwami zmywającego? Może jest kropelkami potu gromadzącymi się nad czołami gotujących, kiedy bucha im w twarz zdradliwy ogień. Taki ogień, który jest wymagającym odbiorcą czy odwodnionym, głodnym słuchaczem.

Może muzyka jest po prostu schowkiem, gdzie stoi wysoka drabina. Zakasujesz rękawy, bierzesz tę drabinę i przechodzisz do pomieszczenia, gdzie usterka goni usterkę. Rozstawiasz ją i sięgasz najpierw ku żarówce, która od paru godzin, jeśli nie lat, dławi się światłem. Dokręcasz albo wymieniasz i kiedy ponownie zaświeci jak należy i myślisz, że wszystko znowu jest dobrze – słyszysz ogromny hałas tłuczonych talerzy. Wzdychasz, składasz drabinę, odstawiasz na miejsce i zamieniasz ją na zmiotkę.

Pytasz się więc mnie czym dla mnie jest muzyka? Naprawdę nie wiem. Może to wieczna praca na zmywaku.

Wchodząc do Akademii Muzycznej w Katowicach, zwłaszcza w porze obiadowej, możesz pomyśleć, że to przede wszystkim miejsce spotkań. Stajesz w progu i już wiesz, że wkraczasz do wielkiej restauracji, o wysokich pomieszczeniach sięgających samego nieba, a może jeszcze wyżej. Słyszysz brzęczenie rozmów przy akompaniamencie odstawianych nagle kubków, pojawiających się i zaraz znikających naczyń, spadających sztućców. Obrazek niemalże sielski, jeśli stanąć i z sentymentalnym uczuciem popatrzeć na niego doceniając każdy szczegół. Obrazek oczarowujący panującą tam kakofonią, którą przestaje się rozumieć ściśle muzycznie. Tutaj mówiłabym już raczej o pomieszaniu zmysłów.

By kakofonię zrozumieć w kakofonię trzeba wejść. (Najważniejsze przykazanie studenta akademii muzycznej). Zaangażowanie jest wszystkim w czasach, kiedy najchętniej się odpuszcza. Bez zaangażowania jesteśmy bezbronnymi odbiorcami napływających bodźców, niewolnikami otaczającego nas świata. Gdyby więc nie zaangażowanie i ukochanie kakofonii – X Śląskiego Festiwalu Bachowskiego by nie było.

Najłatwiej jest złożyć zamówienie i oczekiwać realizacji. Tymczasem trzeba być kelnerem, kucharzem, niekiedy kobietą (w sumie wszystko jedno) i zmierzyć się z wieloma zadaniami, które wahają się pomiędzy czysto organizacyjnymi, czysto wewnętrznymi i czysto zawodowymi. Zetknąć się z kakofonią, która jest naszym patio – przedłużeniem kuchni, jest przeżyciem odmieniającym człowieka, śmiem twierdzić, na wieki wieków amen. Patio to miejsce, gdzie mamy tę szanse wyobrażać sobie taką wyobraźnię, w której niedokonane zawsze staje się dokonanym, a niemożliwe niezaprzeczalnie możliwym. To kakofonia, której nie rozumiemy w kontekście „sound poluttion”, choć „pollution” może się bezpośrednio kojarzyć z Katowicami. Jest to niezestrojenie, ale nie w sensie skażenia dźwiękowego, ale jako logiczna łamigłówka, która wymaga czasu, entuzjazmu i wytrzymałości.

Kakofonia to nasza bariera próżniowa, którą nieustannie udoskonalamy, jakby wcielając w życie marzenie o jakiejś odległej epoce, gdzie nie dosięgnie nas już żaden uporczywy ton. Może wydawać się niemożliwym wrzucanie do tego wszystkiego muzyki Jana Sebastiana Bacha. Opacznie można to odebrać jako profanację. Ja nazwałabym to jednak pracą od kuchni, pracą na zmywaku.

Moment, kiedy kakofonia przeobraża się w eufonię jest prawie nieuchwytny. Dzieje się to jednak tam, gdzie latają talerze, emocja rośnie, a kucharz, kelner i ten – na tym nieszczęsnym zmywaku – zmieniają się co chwila rolami, by tworzyć to, co nazywam muzyką.

Muzyka, która jest kuchnią – szalenie niezrozumiałą, ale w której nie da się oszacować strat i zysków, nie wiadomo ile zaserwowano dań, a ile żywności zmarnowano. Muzyka, która jest wiecznym nienasyceniem, ale też pomysłem rozsadzającym głowę.

Patio nigdy nie pustoszeje, nie cichnie. Tam dostawia się i odstawia krzesła do małego stolika wyobraźni, tam się dosiadają i odchodzą nagle – artyści wielkiej sprawy. Najmocniejsza to strona Festiwalu – człowiek – Akademicka rodzina – pedagodzy, absolwenci, studenci.