Czułość nad ziemniakami

„Rzut za dziesięć punktów, łoooo!” śmieję się rzucając z coraz to większej odległości kolejne produkty do sklepowego koszyka. Jak przystało na osobę, która jest dość przeciętnie wychowana fizycznie, robię to bynajmniej bez większej gracji. Głuchy łoskot obijających się o siebie przedmiotów przyciąga uwagę co poniektórych anonimowych, zakupowych towarzyszy (w sobotniej zbrodni przeciw niedzielom handlowym). Ci najbardziej zaciekawieni przyglądają się mojej hałaśliwej osobie, ale pozostali ignorują mnie i trzymają się jak najdalej. Takim sposobem nikt nie wchodzi mi w drogę. Mam jasno sprecyzowaną listę w głowie tego, co chcę kupić, uznaję więc za idealne takie okoliczności. Odruchowo zaczynam iść szybciej po kolejne punkty z listy. Nadaję wózkowi tempo co najmniej umiarkowanie szybkie, które przechodzi chwilę później w jakieś – vivo vivo, pani Olu, espressivo. Zanim ktoś zauważy ściskam mocno rączkę wózka i stawiam obie nogi na najniżej osadzonej części tej, teraz już oficjalnie, podniebnej maszyny. Szybuję przez dobre kilkanaście sekund. Manewruję tak radośnie i beztrosko, że aż wcale. Po prostu pędzę prosto przed siebie, z duchem czasu, a w dziale z mrożonkami czuję taki wiatr we włosach, że mam ochotę rozłożyć szeroko ramiona. Hamuję dopiero w momencie niebezpiecznie zbliżających się półek ze słoikami. Z wielkim żalem i prawie bez poczucia wstydu opanowuję ostatecznie Olę – lat dziewięć i pół – zwalniam i przejechawszy w sposób cywilizowany przez kilka następnych alejek zatrzymuję się na widok stoiska z warzywami i owocami, a raczej na widok sceny rozgrywającej się na jego tle.

Można powiedzieć, że to rutynowy kadr. Dwójka kochających się ludzi robiąca wspólnie zakupy. Od kiedy jednak nad ziemniakami wydarza się taka czułość, jak ta którą wtedy zobaczyłam?

Para, która znalazła się w kontekście czegoś tak prostego jak ziemniak, czaruje widza przez małą chwilę czymś równie prostym – pocałunkiem. Obrazek z pozoru nieistotny. Gest, który można odrzucić jako niepraktyczny i niepotrzebny. Było w tym jednak coś tak fascynującego, a co przez swoją niepraktyczność zmaterializowało się przede mną w najprawdziwszej bliskości z krwi i kości. Ich bliskość, choć nie doświadczyłam jej bezpośrednio, przełożyła się na głębszą warstwę mojej reakcji na świat. Może i byłam Olą lat dziewięć i pół, ale wtedy patrzyłam na nich i poczułam, że znów mam tyle lat, ile rzeczywiście mi się przypisuje. A wszystko to przez te ziemniaki.

Ponad miesiąc temu, w poranek swoich, jakże wesołych, dwudziestych czwartych urodzin, pomyślałam „do dwudziestu czterech razy sztuka!”. Związana z tą dziwną matematyką dni, miesięcy i lat, czułam w tamtym konkretnym momencie, że to wyróżnienie – żyć. Czy to nie cudowne móc nadal postrzegać i wyciągać z tego wnioski? Do dwudziestu czterech razy sztuka – podejdę do tego od innej strony – mam swoją szansę, kolejną szansę do kolekcji.

Spojrzałam na życie przez małe okienko wznoszącego się samolotu. Uderzyła mnie ekscytacja i niepoprawna ulga. Świat zmalał. Grunt, który tak często traciłam chodząc twardo po ziemi, po prostu się oddalał. Wyszły na jaw rzeczy błahe, które urastały do rangi Goliatów rzeczywistości. Ujęłam je wzrokiem i już tak nie przerażały. Wszelkie nieistotności mi umknęły. Obraz stał się szerszy, przez co subtelności dnia – wyraźniejsze.

Co znaczą te dwadzieścia cztery lata? Znaczą one tyle samo co pozostałe liczby, z których się składam. Mogę przykładowo wyliczyć palce u rąk i stóp. Rzeczywiście, można odetchnąć, bo według powszechnej normy miałam je wszystkie. W pamięci jest wzrost, który zawyżyłam o dwa centymetry w dowodzie. Jest waga, szczęście w nieszczęściu wystarczająca, by zagiąć czasoprzestrzeń (jeśliby kupić tyle kilogramów ziemniaków: starczyłoby mi ich do końca studiów, zaznaczając, że wzięłabym sobie jeszcze studia podyplomowe). Jest średnia z końca podstawówki, jest numer w szkolnym dzienniku, a poza nią numer pesel, indeksu, pinu i wady wzroku.

Stałam przed lustrem i zaglądałam sobie w oczy. Czy moje dwadzieścia cztery lata i inne kombinacje cyferek w jakiś sposób determinują to, jak patrzę? Nawet sięgnąwszy po okulary i wyczyściwszy szkła ściereczką dostrzegłam, że moje spojrzenie determinuje jedynie wiedza.

Wiedza jest potrzebna, by widzenie świata nie ograniczało się tylko do pewnego zakresu. Dostrzegamy na tyle ciekawie, na ile ciekawie doświadczamy i nie definiuje nas żadna liczba. Bez wiedzy obraz może wywoływać przyjemność estetyczną albo wręcz przeciwnie – możemy zareagować alergicznie na coś, co jest czystym pięknem, a co może się kryć nawet w otoczeniu ziemniaków. Obraz może też pobudzić elastyczność wyobraźni dopominając się o nowy sens, niekiedy dla nas jeszcze niewidoczny.

Jak patrzeć, by widzieć i wiedzieć?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *