Fermata

Zabrakło komunikacji. Pal licho obskurny przystanek, fatalną pogodę i nieznajomego, który w pozycji embrionalnej zajmował połowę ławki dla oczekujących. Nie mieliśmy odpowiedniego środka transportu, dzięki któremu trafilibyśmy do siebie. Do siebie, a może nawet dalej – do domu, o którym marzy się w każdej relacji. Zostaliśmy uziemieni. Nasze nerwy się wypaliły. Wybuch mógłby tu zdziałać dużo, ale zamiast niego przyszła obojętność. Schowaliśmy się przed sobą. Zabrakło nam komunikacji.

Staliśmy się bohaterami patowej sytuacji. Jaki mamy zrobić ruch, jak się zachować skoro już nie mamy komunikacji? Dokąd iść? Oboje byliśmy na przystanku, ale wcale nie chcieliśmy tu być, zwłaszcza razem. Trzeba by wybrać się dalej, nie wiadomo jednak czy w prawo czy w lewo, pieszo, a może ryzykownie łapać stopa na tym naszym wygwizdowie dialogu.

Rozkład jazdy był krótki i oczywisty. Polegaliśmy na nim każdego dnia. Niemożliwe wydawało się, żeby miał się zmienić. Stał przed nami i mówił o swojej wielkiej stałości na świecie, równie wielkiej jak śmierć i podatki. Mówił, że co piętnaście minut przyjeżdża jeden tylko autobus, który zabiera lub przywozi różne wariacje ludzi. W niedzielę i święta ostrzegał o zmienionej trasie i godzinach. Dziś był środek tygodnia i dopiero świtało, a autobus się nie pojawiał. Czy problem mógł leżeć w czasie? Nie można chyba go obwiniać. Czas wydawał się płynąć nieprzerwanie – zarówno na miejskim zegarze w pobliżu jak i na małej tarczy na nadgarstku lewej ręki. Płynął ustawicznie, ale jakby zawieszał się co chwila przyglądając się naszym poczynaniom.

Może wybaczylibyśmy sobie całą tę sytuację żyjąc we włoskich realiach. Nie byliśmy jednak Włochami, a nasz przystanek był przystankiem, a nie fermatą (przyp. aut. fermata – z wł. przystanek autobusowy, tramwajowy). Gdybyśmy poruszali się po pięciolinii można by zgodnie z muzyczną nomenklaturą zgodzić się, że mamy do czynienia z elementem notacji, który zwiększa czas trwania nuty lub, jak w tym przypadku, pauzy o dowolną długość. Nasz brak komunikacji miał się jednak nijak do muzyki, choć rzeczywiście fermata chodziła za nami jak cień.

Może tego nie zauważyliśmy. Może powinna była nas zastanowić kwestia autobusu. Nie było podróży, podczas której nie wyszłaby na światło dzienne jakaś usterka przyklepywana przez kierowcę ze słowami jakoś to będzie, widocznie tak to już jest z tym starym, czterokołowym cepem. Wiedzieliśmy, że w końcu albo zatrzymamy się w głuchym polu albo dojdzie do wypadku. W końcu jednak staliśmy tutaj i było opóźnienie. Szczęście w nieszczęściu. Nigdzie już nie pojedziemy. Zabrakło nam komunikacji.

A wokół wydawało się, że tylu jest ludzi z komunikacją najlepszej jakości. Wszyscy byli wszędzie na czas, nikt się na nic nie denerwował. Wszyscy tylko się cieszyli. Nasza komunikacja stanęła na równi pochyłej i niczym samochód bez zaciągniętego hamulca puściła się pędem w dół, by natrafić na ceglaną ścianę. Kiedy zorientowałam się co się dzieje chciałam jeszcze chwycić za klamkę, wskoczyć za kierownicę, skorygować wspólną omyłkę. Zdążyłam jedynie stanąć w osłupieniu, usłyszeć ogromny łomot zgniatanej blachy. Upadłam na kolana i zupełnie niepotrzebnie złapałam się za uszy nie minimalizując w ten sposób docierającego do mnie jazgotu i ogłuszającej ciszy jaka nastąpiła tuż po zderzeniu. Czułam, że zrobiłam o wiele za mało. Może już dawno trzeba było mi zmienić przystanek. Może już dawno trzeba mi było zaprzestać komunikacji.

Zabrakło komunikacji.

Zdezorientowani stanęliśmy na przeciwko siebie i może powiedzielibyśmy coś o nieznośności tego wydarzenia, ale nagły chrzęst rozrywającej się chmury poderwał nasze głowy ku niebu. Po chwili staliśmy już pod zadaszonym przystankiem, a pan na ławce zachrapał donośnie. Deszcz niczym pestki wiśni, z precyzją werblisty uderzały o blaszaną konstrukcję. Pogoda dbała o nasze nawodnienie. Był to kubeł zimnej wody, który – zdaje się – w relacjach międzyludzkich był czymś nieuniknionym. Oboje musieliśmy myśleć o tym, że wszystkie autobusy sprzeniewierzyły się przeciwko nam. Padało coraz gwałtowniej.

Mieliśmy przed sobą zasłonę zimnej wody. Nie mogliśmy się ruszyć. Może to była moja głowa, może twoja, a może to echo komunikacji jaką mieliśmy, ale pojawiła się przed nami prosta myśl, że kubła wody nie zamiecie się pod dywan. To fizycznie niemożliwe. Możesz go postawić w kącie i udać, że go nie ma, że nie istnieje, a on będzie spoglądał spojrzeniem niepozbawionym żalu i oskarżenia.

Nic nie wskazywało na to, że autobus przyjedzie. Nie wiem czy oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że to od naszej decyzji zależało czy transport się pojawi. Deszcz ustał. Chmury powoli się rozstąpiły, słońce rzuciło nieśmiały promień na ziemię, a nieznajomy przekręcił się na drugi bok śniąc niespokojnie o doskonałej komunikacji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *