Kinder bueno o smaku Brahmsa – recital G. Sokołowa

Wysiadłam na przystanku Centrum i zatrzymałam się przez chwilę, by przyjrzeć się temu, co widziałam wiele razy – Pałacowi Kultury i Nauki. Tego wieczoru był podświetlony na zielono. Może i kreował się na świąteczne drzewko, ale nie dałam się zwieść. Zamiast tego zaserwowałam sobie jego lepszą wizję, tak dla własnej zabawy. Zgodnie z nią przed sobą miałam kosmiczną rakietę, która swoim końcem nadziawszy się na noc nie mogła odlecieć. Chyba znaleźliśmy się pod kloszem, pomyślałam. Widziałam jak o sklepienie co chwila uderza długa igła budynku. Niebo jednak nie pozwoliło oderwać się pałacowi od ziemi. Do tego nie miało naruszonej powierzchni, było niczym bez skazy. Czy przewidziały mi się te wszystkie próby wystartowania? Przyjechałam tu przecież dla kulturalnej wycieczki na księżyc. Nie mogą mi teraz odwołać tak ważnego lotu. Niebo nie może być granicą.

Patrzyłam na budynek i powoli kierowałam swoje kroki do filharmonii. Kiedy słowo pałac zaczęło się zazębiać z moimi przemyśleniami, ni stąd ni zowąd zaczęłam wspominać przeprowadzkę na studia. Oprócz za dużej ilości książek (sic!), zabrałam bardzo lubiane przeze mnie płyty dotychczas powstałych sezonów serialu Sherlock. Przypomniał mi się wybitny umysł tego osobliwego detektywa-konsultanta, w którym tworzył swój Pałac Pamięci. Zaczęłam się zastanawiać co właściwie skrywa moja głowa.

W październiku 2012 roku napisałam w jednym z wierszy, że mam sanktuarium myśli/co drży mi szesnastkami/ gryząc wybuchy ciszy. Dziś uważam, że sanktuarium to za duże słowo. To, co mam w głowie, to pewnego rodzaju Pałac Kultury i Nauki, ale w formie rakiety, którą uciekam w razie potrzeby, gdzie pieprz rośnie. Pałac, w którym umożliwiam spotkania różnym dziedzinom sztuki i wielu, cudownym osobowościom. Te spotkania przyczyniają się do tego, że mój humor i samopoczucie – pomimo różnych okoliczności świata zewnętrznego – znają swoje miejsce i przeznaczenie. Wiele nieodkrytych pokoi ma ten pałac. Jest niewykończony, ale piękny. Tworzy mnie, przynależę do niego, mam w nim schronienie, w nim nabieram sił.

Wchodząc do filharmonii czy innego miejsca kultu muzyki zawsze nabieram pewnego animuszu, jakbym znalazła się u siebie. Od kiedy pamiętam i od kiedy mogłam – lubiłam chodzić do takich miejsc sama. Lubiłam to głównie z tego powodu, że obecność obcych ludzi zwalniała mnie z obowiązku tłumaczenia się ze swoich reakcji (albo ich braku) podczas odbioru muzyki. W zależności od tego, czego słuchałam – mogłam być naburmuszoną melomanką, podekscytowanym dzieckiem albo rozrzewnioną, egzaltowaną panienką. Przyjemnością było i jest siedzenie obok ludzi, którzy nie zwracają na mnie uwagi, ale potrafią zatrzymać się nad muzyką jak ja i mają na tyle koncentracji i cierpliwości, by nie rozpraszać się w trakcie słuchania.

Tego wieczoru, kiedy to Pałacowi Kultury i Nauki uniemożliwiono lot, wysłuchałam recitalu rosyjskiego pianisty G. Sokołowa. Jestem pewna, że dzięki temu przeżyciu odkryłam nowe pomieszczenie w swojej głowie. Jest ono minimalistyczne, na pierwszy rzut oka chłodne jak zimowy poranek, na środku drewniany bujany fotel, przed nim wysokie okno z widokiem na ogród. Jednak w tym pokoju to ściany skrywają największą tajemnicę. Jeśli przyłożyć do nich rękę, wyczuje się, że pulsują niezidentyfikowaną, niezwykłą energią, która przepływa przez całe ciało i doprowadza zmysły do sedna dźwięku.

Na pierwszą część koncertu składała się muzyka W. A. Mozarta, na drugą J. Brahmsa. Mozart w moim odczuciu był jak rzut pereł na klawiaturę, nie miał w sobie nic z nadąsania i sztucznej pozy. Była w nim ta lekkość i błyskotliwość, która sprawiła, że słuchacze nie potrzebowali dużo czasu, by zaklimatyzować się w nowej, artystycznej sytuacji. Wszyscy zapomnieli nagle o schorzeniach gardła. Nie było żadnej nuty kaszlu, która zakłóciłaby swobodny odbiór geniuszu Wolfganga i szczerą, fascynującą interpretację pianisty. Podczas przerwy, jak wszyscy obecni, poczułam głód alkoholu, słodyczy, kawy, a zwłaszcza alkoholu. Dlatego upatrzyłam sobie batonika kinder bueno i stanęłam w długiej kolejce, która była rozszeptana, jak mi się wydawało, od zachwytów nad grą Sokołowa. Trudne było to zadanie kupić tego batonika. Kiedy jednak już go kupiłam i zjadłam tuż po ostatnim dzwonku wołającym o drugiej części koncertu i kiedy niemalże w ostatniej chwili usiadłam na swoim miejscu, by zaraz usłyszeć Klavierstücke op.118 – wiedziałam już, że kinder bueno na zawsze będzie miał dla mnie smak Brahmsa. Tak oto zwykły batonik nabrał głębi wyrazu dzięki grze rosyjskiego pianisty G. Sokołowa. Tak oto tworzy się codzienność pełną magii.

W drugiej części wróciła już na salę gruźlica, a publiczność zdawała się stracić początkową koncentrację. Warto jednak przymknąć na to oko, biorąc pod uwagę, że trudno komukolwiek zachować spokój i opanowanie w zetknięciu z taką paletą emocji brahmsowskich- emocji niepowtarzalnych, doświadczonych na żywo, tu i teraz. To była muzyka, która w każdym mogła obudzić potrzebę udania się do własnego pałacu i wstrząśnięciu całą jego konstrukcją.

Wstrząśnięta, ale niezmieszana, po sześciu bisach, z poczuciem spełnienia, wyszłam z filharmonii, by zobaczyć, że Pałac Kultury i Nauki stoi tam, gdzie go zostawiłam. Nie było mi już jednak żal jego pozycji, bo wiedziałam, że tam, gdzie nie sięga żaden wzrok, ja już dawno szybowałam w swoim pałacu do krain, o których mi się nie śniło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *