Klątwa snu

Nie tak dawno temu było miasto, które dotknięte zostało straszliwą klątwą snu. Rozpanoszyła się ona w każdej rodzinie, w każdym domostwie tego obszaru. Klątwa ta była pewnego rodzaju zarazą – siłą o nieznanej mocy. Epidemia była jak ciernisty żywopłot rozrastający się w zastraszającym tempie wśród społeczności, która była od zawsze bardzo uporządkowana. Każda jednostka wydawała się być niezwykle odpowiedzialną, pracowitą, zorganizowaną i podobno bardzo dojrzałą emocjonalnie. Dość prędko ich wysoka pozycja stała się przedmiotem ich pychy. Nikt, kto zabrałby się do studiowania historii tego miasta nie przypuszczałby, że spadnie na nie jakakolwiek trudność, niezależnie od tego jak szczęśliwi, dumni i zapatrzeni w siebie byli – to po prostu wydawało się niemożliwe. Wszyscy, którzy kiedykolwiek zetknęli się z nimi mówili o ich zapobiegawczych i skrupulatnych działaniach, które czyniły z nich społeczność wolną od jakichkolwiek zagrożeń. Miasto to jednak nie było w stanie uchronić się przed tym, co nazwalibyśmy dzisiaj – słabością. Dotknęło to wszystkich ludzi, nawet tak doskonały twór społeczny. Sen wkradał się w struktury ich małego państwa i zatrząsł ich rzekomo poukładanym środowiskiem.

Zanim jednak do tego doszło miasto szczyciło się swoją harmonijną aurą już od wielu pokoleń. Niszowa natura małej społeczności chroniła od złych tendencji, dziwnych naleciałości i mód świata. Cieszyli się swoimi światłymi ideami i postępem. Sąsiednie miasta przyglądały się temu z nieskrywanym podziwem.

Było to jednak pewnego rodzaju odizolowanie. Miasto odcinało się od bieżących informacji, od tego, co spotykało sąsiednie społeczności. To prowadziło do niewystarczająco szybkiej reakcji na zbliżające się wrogie siły. Słabość zbliżała się do nich wielkimi krokami i nie byli tego świadomi. Była ona nieporównywalnie potężniejsza od czterech żywiołów, przed którymi chronili się do tej pory. Nie były to siły w rodzaju przeszywających do szpiku kości mroźnych zim czy odbierających dech w piersi kanikuł. To, co nadeszło, a przed czym nie mieli doświadczenia się chronić, miało za nic ludzki gatunek – tak gawędzą o tym do dzisiaj mieszkańcy miasta. Jedna z kobiet, która w czasie zarazy była mała dziewczynką mówiła mi z błyszczącymi oczami, choć głos jej był pełen trwogi, że to, z czym przyszło im się wtedy zmierzyć, miało u źródeł swej mądrości konszachty z najczarniejszymi, nienazwanymi istotami. W taki sposób miasto lubiło sobie tłumaczyć przejawy jakiegokolwiek zła na ich terenie – jako zły wpływ. Była to jednak zwykła, niepohamowana klątwa snu, której korzenie sięgały małych, prawie nic nie znaczących, nieprzerobionych bolączek serca. Słabość rozpanoszyła się i można było nazwać ją pewną znieczulicą, a może marazmem. Rozprzestrzeniała się w tempie ekspresowym i budziła niemałą panikę, chociaż działała bardzo po cichu.

Społeczność w swym gronie mogła poszczycić się ludźmi różnych charakterów, którzy pomimo różnic w stylu życia – potrafili cieszyć się swoją odmiennością. Przyglądając się im dłużej wydawało się, że parają się jedną i tą samą funkcją – upiększaniem świata. Byli wśród niej umysły stateczne nie dążące w żaden sposób do uciechy i przyjemności, ale nade wszystko miłujące wiedzę i logikę. To one stały w pierwszym rzędzie nieustannego rozwoju w najgłębszych strukturach ich świata. Były też umysły rozgorączkowane, pełne żarliwości i namiętności – umysły sztuki. To one nosiły w sobie ten ładunek emocjonalny, który jednocześnie rozpalając wszystkie zmysły przynosił ulgę i ukojenie. Niezależnie jednak od tego, co pociągało wszystkie te umysły – bez wyjątku dbały o własną filozofię życia – życia w zgodnej wspólnocie. Jednak nawet i we wspólnocie może wydarzyć się pewna niedoskonałość, jakby niedopatrzenie.

Zaraza działała prosto. Była wątpliwością. Objawy były początkowo niezauważalne – narastający dystans, hiperbola introwertyzmu, samotność i brak intymności, co ostatecznie prowadziło do poczucia nieistotności – nieznośnego ciężaru rosnącego w sercu i mówiącego, że jako jednostka się nie liczysz i nie masz żadnego wpływu na to, co się wydarza. To była bardzo zaraźliwa myśl. Kiedy jeden człowiek zapada się w sobie – odsuwa się automatycznie od drugiego. Coś co było miłością i braterstwem przestało być już tym czuwaniem nad cudzą samotnością, a stało się wytykaniem sobie własnych, stęsknionych obecnością przestrzeni. Problem nie tkwił w istnieniu tego typu pustki, ale w niechęci do podzielenia się informacją z innymi, że ona jest i pulsuje. Ile mogłaby rozwiązać lepsza komunikacja!

Tymczasem wspólne bycie sprowadziło się do tego, że ludzie odczuwali lęk, który nieustannie definiował i czuwał nad pochłaniającą ich ciemnością. Jak dobrze to znana historia. Mechanizm równi pochyłej jest prosty. Ostatecznie dąży się do tego, żeby ciemność przykryła, żeby się w niej utopić, jakby schować pod pełną glonów taflą wody.

Nie trzeba było długo czekać na efekty odizolowywania się. Brak porozumienia i wzajemnego wsparcia robił swoje. Problemy były nienazwane i nierozwiązane, ale nie rozchodziły się po kościach, na co można by mieć nadzieję, myśląc – przecież to jedne z silniejszych miast. Czy aby na pewno?

Brak rozmów zaczął doskwierać i wyginać ludzi na wszystkie sposoby. Zaraza dotykała tym przedziwnym artretyzmem nawet najmłodszych, którzy jeszcze przed chwilą rwali się do życia z niespotykaną energią i uśmiechem. Pociągnięci przykładem dorosłych zaczęli przywykać do milczenia i smutku. Zasypiali.

Każdego mieszkańca paraliżowała myśl, że może być tą właśnie słabszą jednostką. Nie skłaniało to do wyznań. Nikt nie zamierzał przyznać się do tego, że to on psuje atmosferę, że to on przyczynia się do upadku relacji. Ludzie zatrzymali się na zdawkowych odpowiedziach, nie dawali szansy szczerości, obserwowali się tylko z przestrachem i silili się na pozy. Zdawali się być drzewami, których gałęzie jeszcze kiedyś rosnące z radością ku niebu – powyginały się i pochyliły ku ziemi. Ludzie tracili zdolność mowy, zamykali się w sobie, by w końcu zastygać we śnie. Była to plaga jakiej tej świat nie widział.

Miasto wykaraskało się z tego. Nie stało się to jednak z dnia na dzień.

Nie ma snu, z którego nie można się wybudzić. Nie ma takiego marazmu, z którego nie można by się otrząsnąć. Tak jak od jednej osoby i od jednej wątpliwości zaczyna się nieszczęście tak i jeden człowiek może przyczynić się do zmiany na lepsze. Od każdego zależy zakończenie tej historii. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za to jak zniesiemy zarazę i jak szybko z niej wyjdziemy. Każdy z nas może przyczynić się do zdjęcia klątwy snu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *