Konie

Za odwagą nie zawsze idzie spektakularność. Mówię tu nie tylko o tej majestatycznej otoczce, która może być kojarzona z czynami wielkiej wagi – ale również o samych jej konsekwencjach. Najczęściej działania, które wymagają od nas zrobienia tego najważniejszego pierwszego kroku dzieją się na mniej widocznej, ale niezwykle istotnej przestrzeni nas samych. To zmierzenie się z własną słabością i lękiem. To niekiedy nazwanie wprost problemu, z którym borykamy się przez długie dni, miesiące albo lata. Polski podróżnik Aleksander Doba powiedział, że lepiej żyć jeden dzień jako tygrys, niż sto dni jako owca, a ja postanowiłam, pozostając w kręgu fauny, napisać – postępuj z życiem jak z koniem. Jak to brzmi? Jak przepis na całkiem udane pasmo upadków, ale i chwil upragnionej kontroli.

Jedna z lekcji fortepianu przynosiła mi kwadratowe dźwięki. Kwadratowość możemy rozumieć jako pewien brak ciągłości, płynności w kreowanej frazie, ale tamtego dnia wydawała mi się ona również zwyczajną artystyczną niemocą. Niekoniecznie wynikała ona z nieumiejętności, braku odpowiednich ćwiczeń czy niewystarczającej ilości godzin włożonej w opanowanie tekstu. Była raczej konsekwencją posiadania oporów. Chciałam wykonać utwór, nawet bardzo, ale największą przeszkodą, jaką napotykałam, na drodze do muzykowania, odpowiedniej interpretacji, byłam ja sama.

Był to dzień fatalnych nut. Złościłam się na siebie, a już zwłaszcza na swoje dłonie. Widziałam w nich nieporadne narzędzia, wadliwe konstrukcje, które niepotrzebnie wygrzebywałam na światło dzienne. Skąd? Rzecz jasna, że z czeluści mojego beztalencia. Różne bzdurne myśli krążyły mi po głowie. Towarzyszyło temu pytanie – po co ja właściwie to robię, skoro jestem aż tak beznadziejna? Cała złość lokowała się w moich ramionach. Spięta do granic możliwość próbowałam się poprawiać. Próby te przynosiły bolesne rozczarowanie. Nade wszystko jednak od głowy po opuszki palców czułam strach. Ja – marionetka – wyszłam poza ciało i szarpałam za własne sznurki, aż w końcu, ku największemu zdziwieniu, zawisłam nad klawiaturą i nie chciałam zagrać. Ot, bunt lalki.

Wszystko we mnie krzyczało, a na moich oczach dział się najgorszy scenariusz z możliwych. Potwierdzał się mój zupełny brak. Brak czego? Może talentu, a może po prostu tych specjalnych predyspozycji, o których się śniło, a które zawsze widziało się u innych muzyków. Brakowało tej niezwykłej swobody mówienia w muzyce, tego daru odpływania do złotych krain. Brakowało tych Tolkienowskich olśnień, które rozumiem tu jako pewną przygodę, zawziętą wędrówkę ku celowi. Brakowało mi tej błyskotliwości i oddechu. To było coś więcej niż talent. To była wierność drodze, z której ja – nie wiedzieć kiedy – zboczyłam.

Tymczasem lekcja ciągnęła się w nieskończoność. Nie miałam już władzy w rękach. Tkwiły umocowane do tułowia, ale nie były moje. Gdyby ktoś wtedy podarował mi dar latania uśmiechnęłabym się zakłopotana. Podziękowałabym grzecznie i powiedziała, że właściwie to zawsze bałam się spojrzeć na to wszystko z góry i nie będę latać, nawet jeśli o niczym innym dotychczas nie marzyłam.

Siedziałam i modliłam się o koniec lekcji. W pewnym momencie Profesor, obserwujący w milczeniu moje zmagania, zapytał się mnie czy kiedykolwiek jeździłam konno. Było to pytanie tak wyrwane z kontekstu, że podniosłam na niego wzrok i przez moment zastanawiałam się czy abym się nie przesłyszała. Zdziwiona, na wpół oderwana od najczarniejszych myśli, odpowiedziałam wtedy, zgodnie z prawdą, że nie miałam okazji. Powiedział mi wtedy, że koń doskonale wyczuwa nasz lęk i jeśli chcemy nim kierować, by zawiózł nas do wyznaczonego celu, musimy być pewni tego, co robimy.

Powiedział tylko tyle i aż tyle, ale chyba więcej nie potrzebowałam. Pewność wydawała mi się w tamtym momencie szalenie naiwna. Jak mogę być pewna, by prowadzić, skoro jestem tak daleka od doskonałości? Jak mam się zachować normalnie – skoro łypie na mnie spod łba najczarniejszy strach – gdzieś tam w kącie rozsiadł się i ani myśli wyjść z tej sali?

Musiałam jednak spróbować. Zatytułować ten dzień – dniem tygrysa. W relacji z instrumentem – jak i z wszystkimi innymi rzeczami odnoszącymi się do różnych obszarów życia – połowiczne działanie, bez zaangażowania – nie wchodzi w grę. Chociaż miałam w rękach przedmiot złośliwie martwy – moje działanie wprawiło je w ruch, tchnęło w nie życie. Miałam do czynienia z osobliwą fauną. Był to niewątpliwe organizm żywy, który reagował na każdy mój dotyk i na każde moje zawahanie. Bez mojej ingerencji – ta praca nigdy się nie wydarzy – ta relacja nie będzie miała racji bytu.

Przedziwnym stworzeniem jest instrument, do którego nieustannie wyciągam rękę w nadziei, że mnie oswoi, a ja jego. W nadziei, że będziemy tworzyć zgrany zespół ucząc się siebie, codziennie poznawać od nowa. Zachwycać się tym jak podobni jesteśmy i jak wiele nas różni.

Kontrola okazała się być w moich rękach, a zaufanie kryło się we mnie. Odwaga jest wypadkową nietraktowania życia w sposób instrumentalny, czyli pełnego oddania się.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *