Osad na dnie

Przede mną butelka, na której dnie widoczny jest osad. Początkowo zupełnie się tym nie przejęłam. Nie obchodziła mnie konsystencja napoju, jego zapach i smak. Chyba o to chodzi, prawda? Piję, żeby pić – tak jak żyję, żeby żyć. Dlaczego mam wymagać od siebie więcej? To jedyne moje wyjście. To jedyna słuszna droga.

Z każdą kolejną zgrzewką widziałam, że osad nie maleje, a gęstnieje. Nie wiedziałam co na to poradzić. Wątłymi ramionami potrząsałam butelką, ale nie dawało to większego rezultatu. Nie miałam dość siły. Pewnego razu wydawało mi się, że to może być nawet miąższ jak w tym świeżym soku z pomarańczy, którego smak gdzieś majaczył w głowie. Przez moment coś poczułam, jakby tęsknotę za słońcem, może za latem, czymś co kiedyś tak mnie zachwycało i orzeźwiało. Zaraz jednak wróciłam po prostu do picia. Nic więcej mi nie zostało. Grudki nadal osiadały na dnie, a ja z każdym kolejnym łykiem, z każdą kolejną butelką słabłam, jakbym miała do czynienia z eliksirem wyzierającym ducha, pozbawiającym głębszego odczuwania.

Gdzieś na półce mam taką pozycję – najbardziej mdłe przepisy, czyli jak zobojętnieć na wszystkie smaki życia. Większość zaczyna się podobnie od szczypty obojętności, garści wyrachowania i łyżki świętego spokoju. Tak niewiele potrzeba, by od nadmiaru bodźców smakowych przejść do stanu, w którym stajemy się naczyniem nieidentyfikującym czy to co przyjmujemy to pomyje czy niebiańskie rarytasy. Wszystko nam jedno. Przeciętna muzyka, przeciętni ludzie, przeciętne rozmowy. Oby tylko mieć święty spokój. Oby tylko mieć stabilizację. Oby tylko był ktoś obok – ktokolwiek, błagam. Oby tylko się napić. Oby tylko przeżyć.

Znieczulica. To taka szczepionka podawana gdzieś pomiędzy telenowelą puszczaną w południe a rozhisteryzowaną serią na wieczór, w której marni aktorzy odgrywają parodię życia. Nic już nie dziwi. To przecież tak normalne. Pudełko z ruszającymi się obrazkami mówi nam o problemach pana X i pani Y oraz ich dzieci Z1, Z2, Z3, Z4 i Z5 (Z6 jest w drodze, a może by strzelić sobie Z7?). Przeglądamy się w tym pudełku. Zaglądamy coraz głębiej. Patrzymy w nie tak długo, aż jak Alicja przechylamy się i wpadamy do niego. Przez chwilę próbujemy się wydostać. Przez chwilę się szamoczemy. Przez chwilę. Zamiast niecodziennych stworzeń mamy obok siebie codzienność zadziwiającą podobną do XYZ. Staliśmy się bohaterami ulubionej serii? Klawo.

Kolejną zgrzewkę napojów rzucono mi prosto pod drzwi. Teraz już nawet nie muszę ruszać się z domu, by ją kupić. Tak widzi mnie świat. Czyżby działała afirmacja o wspierającym wszechświecie wypowiadana przeze mnie co ranek jak modlitwa? Bardzo możliwe. W końcu właśnie ufundowano mi napoje życia. Coraz mniej jest w nich cieczy, ale prezentów się nie oddaje. Za daleko zabrnęłam, by nie korzystać z darów losu.

Osad staje się coraz większy i zdaje się pochłaniać jak gąbka płyny. Teraz już nawet nie potrząsam butelkami. Gdzieś tam w środku proszę o kroplę – jedną, drugą, trzecią. Dziś już tylko o jedną. Chociaż jedną.

Przysysam się do wylotu butelki, która po chwili wypada mi z ust i toczy się po ziemi. Nie mam już siły pić. Piłam, by pić. Żyłam, by żyć. Następne butelki nie mają w sobie cieczy. Osad jest ciężki i nie wydostaje się z butelki przez swoją mulistą konsystencję. Palce mam za grube, by chociaż tym mułem się żywić. Puchnę od głodu i od pragnienia. Co bym zjadła? Cokolwiek. Co bym wypiła? Po prostu mi polej, nie pytaj.

Kiedy głowa zdaje się za ciężka, by ją unosić, wiem już, że to koniec. Osad jest już w moich żyłach. To najgorszy z możliwych cholesterolów.

Nie zauważam, kiedy umieram. Na bylejakość, na znieczulicę. Dlaczego mam wymagać od siebie więcej?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *