Prawdopodobieństwo znalezienia się w tym felietonie i oszołomiona magnolia

Wracam do domu, przechadzam się po pokojach, a każdy widok z okna zdaje się zaglądać mi prosto w oczy. Mówią, że opowiedzą mi nieznaną historię. Podchodzę do tego z lekceważeniem, jakbym pozjadała wszystkie rozumy. Mam nadzieję, że nie zrobiłam tego, bo gdzie podziałby się zachwyt. Świat się zmienia, niedostrzegalnie dla mojego oka i nieodwracalnie. Ja mam swoje nieodwracalności przed oczami. Przypominam sobie minione dni, spotykam ponownie tych samych ludzi, oni oddziaływują na mnie, ale teraz dzieje się to jakby ze specjalnym rodzajem tłumika. Nakładają mi się w głowie setki obrazów. Z ogólnego mętliku wyłania się głos lektora, który wyraźnie cedzi tytuł mojego własnego filmu – Prawdopodobieństwo. Lektorem jest syntezator mowy, przy którym załamuję ręce. Życie bywa naprawdę tanią produkcją, zwłaszcza wtedy, kiedy człowiek sili się na wielkie aktorstwo.

Po chwili ciszy, bardzo dramatycznej, lektor zwraca się bezpośrednio do mnie: „Aleksandro, musimy to omówić, bo mylisz się. Tu potrzebny jest prosty, jasny komunikat, prosta historia. Musisz to opisać wprost, rozumiesz? Ja wiem, że potrafisz tę sytuację wyjaśnić właśnie tak jak powinnaś. Nie zmieniaj imion, nazwisk, ubrań, godzin, ulic i chodzących absurdów. Optyka niech pozostanie taka sama. Przytoczenie dokładnych faktów sprawi, że te same krzaki, co tutaj masz przed sobą – ożyją, a i gołębie na słupach elektrycznych będą latać tak jak zechcesz – nawet do tyłu, w slow motion, tak jak lubisz. Naginaj rzeczywistość, upijaj się nią, ale nie daj się ponieść wyobraźni. Prawdopodobieństwo znalezienia się w twoim tekście niech będzie nadal wysokie – ludzie takie rzeczy kupują, Ola!”. Wzruszam ramionami słuchając jego, jakby z oddali. Co on bredzi? Kim jest mój osobisty menadżer z głosem komputera? Przecieram oczy, patrzę jeszcze raz przez okno, film się urywa. To mógł być kolejny dzień listopadowego procrastinatio, zwyczajnych obserwacji, ale to tylko i aż – pomysł na nowy tekst. Czuję spokój, echo obejrzanego filmu, ale i niepokój, bo nie wiem co właściwie mam pisać. Procrastinatio wróć, dzisiaj wolę ciebie, naprawdę.

Jest takie jedno okno w domu, przy którym zatrzymuję się na dłużej. Opieram łokcie o parapet i zastygam. Zmrużone oko, kapka depresyjnego nastroju i widzę ogród, który jak nigdy przypomina zgliszcza. Wśród nich jest to, co mnie rozczula- magnolia, o której zwykłam myśleć – kwiatek oszołom – ponieważ wszystko wskazuje na to, że jest oszołomiona życiem na tym bezlitosnym świecie. Kiedy kupowaliśmy ją kilkanaście lat temu, liczyliśmy na to, że pewnego dnia zakwitnie i rozbawi całe te wysokie towarzystwo umarłego kasztana i grubiańskich, choć wtedy jeszcze niewielkich tui. Lata mijały, ogród rozkwitał. Zazieleniła się trawa, kwiaty połączyły się w przyjacielskie grupy, a Magnolia virginiana – nasza mała, zapóźniona i z wątpliwym tytułem księżniczki – rozglądała się całe długie wiosny jak jakiś bezzębny twór natury i nie wiedziała co ma robić. Komunikowaliśmy się z nią na wszystkie sposoby, karmiliśmy ją czym trzeba, ale była nieugięta w tej swojej odmienności. Wyciągała do nas chude rączki, patyczki bez przyszłości i cieszyła się ogromnie, jakby z tego, że trafiła właśnie tutaj – do nas. W końcu pokochaliśmy ją. Była i jest magnolią, która udaje, że jest magnolią. To dopiero aktorstwo na najwyższym poziomie. Przyglądam się jej przez okno, widzę jak powoli przykrywa ją ciemność, macha do mnie, jak zwykle, kiedy mnie widzi. Myślę – o losie, to my ją posadziliśmy. Za nic bym jej nie oddała. Posyłam jej niewidzialnego buziaka.

Jest to drzewko, które nigdy nie rządziło. Nie miało korony, ani kwiatów. Miało liście, jedyny powód do dumy, ale i tak ze strony szerokich w talii (i mających równie szerokie mniemanie o sobie) tui nie znalazło poparcia. Tuje przeżyły bitwę 2008 będąc w niewoli żelaznego ogrodzenia, ranione nożyczkami (zdawałoby się śmiertelnie, bo widziałam jak więdły). Przetrwały wchłonąwszy ogrodzenie, przerosły same siebie o dwa metry, a tam gdzie pozbawiono ich głów i ramion, niczym u Hydry lernejskiej – odrosły im dwie bądź trzy nowe. Będąc jednymi z najsilniejszych, bohaterskich roślin rościły sobie prawa do selekcjonowania ogrodowych mieszkańców. Bardzo nie lubiły mojej oszołomionej magnolii, najchętniej wyrwałyby ją z korzeniami. Miały jednak za krótkie ręce, by jej dosięgnąć. Ona rosła dalej, wykonując swój dziwny, radosny taniec nagimi gałązkami.

Kiedyś przyjdzie wiosna, a jej oszołomienie minie. Magnolia zakwitnie w pełni. Stanie wtedy w pełni świadoma, spojrzy na świat – ogarnie go oczami na tyle, na ile będzie w stanie. Powie, że czuje spokój, echo obejrzanego filmu, ale i niepokój, bo nie wie co właściwie ma powiedzieć o tym świecie i jaka jest jego nowa historia. Ale będzie wiedzieć. Będzie znała te Prawdopodobieństwo i zrobi wszystko po swojemu. Opowie tak jak trzeba.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *