Ryzyk-fizyk – puls i początki

W przyciemnionej i wypełnionej po brzegi sali koncertowej wszystko mogło się wydarzyć. Był to sobotni wieczór jak każdy inny. Dla niektórych bardziej stonowany niż zwykle, dla niektórych odrobinę przykry. Przede mną rozciągały się rzędy głów – tak równo i spokojnie osadzonych na swoich miejscach. Kiedy spojrzałam w prawo, a następnie w lewo, widziałam profile twarzy przykryte woalkami półmroku. Miałam do czynienia z nieruchomymi i dostojnymi popiersiami filozofów. Wszyscy przybyliśmy na zaproszenie nieznanego gospodarza. Usadowieni obok siebie nie mogliśmy uwolnić się od myśli, że do tego spotkania miało dojść właśnie wtedy. Były to myśli zakorzenione, sięgające niezwykle głęboko. Pragnęło się nimi dotrzeć natychmiast ad fontes, a może i jeszcze dalej? Może muzyka miała być pretekstem do spotkania pokoleń. Może miała być pewnego rodzaju spowiedzią. Trwaliśmy w tym intymnie, ale z niepokojem.

Pomimo pewnej grobowej atmosfery sytuacja była iście wigilijna. Właśnie ta ciemność i pochmurność, nieco ubogie i niewzruszone spojrzenie serca – były jakże potrzebnym kontrastem, Gwiazdą Betlejemską wskazującą drogę do sztuki. Zasiedliśmy do metaforycznego stołu, a uczta w postaci dźwięków miała zaraz zakryć śnieżnobiały obrus. W atmosferze dało się wyczuć niezwykle czule zakodowaną tradycję. Niezależnie od tego, co szarpało każdego z nas od środka, nie burzyliśmy jej zbędnymi ruchami i słowami. Zachowaliśmy łagodność z szacunku dla czegoś większego od nas. Łamaliśmy się opłatkiem, wraz z wszystkimi dysonansami, konwenansami i wszelkimi asami, których nie wyciągało się z rękawa, ponieważ podczas tego wieczoru na dalszy plan schodziły chęci dominacji i panowania. Pokora i pojednanie, które przepływały pomiędzy nami, były niemożliwe do pojęcia. Sala koncertowa stała się mostem między ludźmi. Dziękowałam za to oparłszy głowę o zagłówek i bez większych problemów stapiając się w tym autentycznym byciu razem.

Jako muzyk stwierdziłam bez ogródek, że to sytuacja bardzo sprzyjająca graniu. Okoliczności tak dobre, że trzeba wprost napisać – zdarzają się one bardzo rzadko, jest duże prawdopodobieństwo, że wyginą i powinny być pod ochroną. Patrząc na zgromadzony na scenie chór, orkiestrę i wznoszące się w zwolnionym tempie ręce dyrygenta czułam, że będzie dobrze. To nie może być zły koncert, kiedy publika wstrzymuje oddech i bezgłośnie odlicza w obliczu nowego. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć… Tak mogłyby wyglądać początki.

Czy nie byłoby doskonale zaczynać wszystkiego od wszechogarniającej ciszy i od wcześniejszej wizji tego, co ma zabrzmieć? Taka wizualizacja mogłaby być pewną próbą generalną, gdzie osiągnęłoby się spójność w tej niełatwej praktyce muzycznej – umysłowej i fizycznej, zanim rzeczywiście występ doszedłby do skutku. Na spokój gry składałaby się wielowarstwowa wdzięczność. Wdzięczność, w której spotkałyby się wczoraj, dzisiaj i jutro – ujmując to wyraźniej – spotkałyby się akceptacja, pokój i nadzieja. Oczywiście równie dobrze mogłoby to być – rozpamiętywanie, zagubienie i lęk. Nigdy nie wiadomo, co przeważy. W tym pewnie tkwi urok nowego i nieznanego. Ryzyk-fizyk, drodzy Państwo, ja w to wchodzę.

Chciałabym, by w początkach było więcej świadomości i wiary. Może odczułoby się je wtedy w nogach. Stanęłoby się na nich na nowo, nauczyłoby się chodzić, po to, by zapragnąć tych nowych, tysięcy kroków w nieznane. Poczułoby się dokładnie prawą i lewą stopę, uginające się kolana oraz nierówną i twardą powierzchnię. Dalej zidentyfikowałyby się siebie, swój ciężar noszony na co dzień, tożsamość, prawdziwy cud stworzenia. Na końcu, obok siebie, jeśli miałoby się tyle szczęścia, rozpoznałoby się człowieka i wszystkie jego podobieństwa i różnice.

Kiedy wśród publiczności zakończyło się nieme odliczanie zagrała muzyka. Miałam jednak wrażenie, że pierwsze akordy nie miały miejsca. Gdyby ktoś zapytał – powiedziałabym, że musiałam coś przeoczyć. Początki i końce wydają się nie mieć klarownych klamer, jakie spotyka się w książkach. Nie ma prologu i epilogu. Nie mogę się doszukać pierwszego i ostatniego zdania. Wszystko dzieje się jakby w mikrosekundach, w trakcie oczekiwania i pozbawione jest kropek, przecinków, wykrzykników czy znaków zapytania. Oczekujemy i nagle już tego nie robimy. To naturalne i oczywiste, a jednocześnie niespodziewane i o sile wyrywającej z butów.

Kiedy pierwsze takty były już za nami wiedziałam, że powoli tracę oparcie w rzeczywistości. Właśnie wtedy siedząca obok mnie mama złapała mnie za rękę. Wyczułam doskonale jej puls. Chyba obie w tym samym momencie stałyśmy się tym, czego słuchałyśmy. Odwzajemniłam uścisk. Byłyśmy tą interpretacją – znalazłyśmy się na linii okręgu, który zdawał się nie istnieć bez nas. To był nasz wspólny krwiobieg. Stałyśmy się uczestniczkami jakiegoś ciągłego procesu. Odniosłam wrażenie, jakby interpretacja tej muzyki wydarzała się jedynie za naszą sprawą. Muzyka musiała się dziać między nami za sprawą bliskości. Ryzyk-fizyk, pomyślałam. Niech tak będzie już zawsze. Niech takie będą początki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *